Biurowy układ – Rozdział 12 -W co ty grasz?
przez Zibi the BeadrdedBracia siedzieli w gabinecie, który od lat pachniał starymi książkami i kadzidłem. Przez uchylone okno wpadało leniwe, czerwcowe światło, malując na dywanie miękkie, złote plamy.
Po drugiej stronie podwórza rozciągał się ogród z przystrzyżonym żywopłotem i niewielkim stawem, gdzie ich matka lubiła siadać z książką.
– Ty zawsze wszystko komplikujesz – mruknął Ji-hwan, nalewając sobie herbaty do porcelanowej filiżanki. – Rodzice nie chcą cię uszczęśliwić na siłę. Po prostu chcą zobaczyć, że ułożyłeś sobie życie, rozumiesz?
– Rozumiem… – westchnął głęboko, sięgając po talerzyk z drobnymi ryżowymi ciasteczkami. – Najlepiej z żoną i dwójką dzieci.
– Nie irytuj się – lekko zmarszczył brwi, spoglądając na starszego brata. – Zresztą dawno nie widziałem matki tak uśmiechniętej jak dzisiaj, kiedy dowiedziała się o Soo-ah.
– Daj spokój – Jae-won prychnął, stukając palcem w soban, mały, kunsztownie rzeźbiony stolik do herbaty, który od lat stał w ich rodzinnym gabinecie. – Naprawdę nie chciałbym, żeby to wszystko wymknęło się spod kontroli.
– To nie jest teraz najważniejsze – uciął jego rozważania. – Liczy się tylko to, że jest szczęśliwa, chyba pierwszy raz od wypadku.
– Masz rację, ale chyba powinienem jednak wyprowadzić ją z błędu – odezwał się po dłuższej chwili zamyślenia.
– Może nie dzisiaj. Niech chociaż przez chwilę nie myśli o przeszłości.
– A ojciec? – spytał z wyraźną obawą w głosie. – Jak tylko dowiedział się, że muszę wcześniej wrócić do Seulu, wściekł się. A jak wyjdzie, że z Soo-ah to kłamstwo, przestanie się już w ogóle do mnie odzywać.
– Tak, to może być problem, ale mam pewien pomysł.
– Już się boję – rzucił z przekąsem. – Ostatnio jak miałeś dobry pomysł, o mało nie zostaliśmy wydziedziczeni.
– Nie musisz mi tego wypominać, to nie była nasza wina.
– Nasza?! – oburzył się Jae-won, nachylając się w jego stronę. – Chyba twoja.
– To był czysty przypadek, poza tym lekarze mówią, że wujek już niedługo obudzi się ze śpiączki.
– To nie jest dobry argument, żebym się zgodził.
– Po prostu nie wyprowadzajmy ich z błędu, a sprawa trochę ucichnie, emocje opadną. Powiesz, że nie było wam po drodze i że się rozstaliście.
– Całkiem w twoim stylu – pokiwał głową. – Ale logiczne – dodał po chwili zawahania.
– Wiesz, rodzice nigdy jej nie poznali, więc to działa na naszą korzyść.
– Co masz na myśli? – spojrzał na brata z zaciekawieniem.
– Nie zdążyli się z nią zapoznać, nie wspominając nawet o jakimkolwiek przywiązaniu. Wiesz, jak to bywa: czasem rodzice poznają wybrankę syna, szybko ją akceptują, przyzwyczajają się do niej, a potem – gdy coś się rozpadnie – mają pretensje, bo widzieli już w niej przyszłą synową.
– Uważasz, że nie ma takiego ryzyka?
– Nie. Pomyśl, nawet gdyby kiedyś przypadkiem ją zobaczyli, sam dobrze wiesz, jak się prezentuje. Seksowna, odważna, zero kompromisów. Nasza matka pewnie dostałaby palpitacji na sam widok, a ojciec od razu by zaprotestował. Prędzej by ją wyprosili, niż przyjęli do rodziny. Serio, nie masz się czym martwić.
Jae-won uśmiechnął się pod nosem.
– No dobra – machnął ręką – nie jest to może najlepszy plan, ale przynajmniej jest jakiś.
– To co, zgadzasz się? – spojrzał na brata z takim błyskiem w oku, a w głosie pojawiła się ekscytacja, której nie dało się ukryć.
– Tak, ale potem pomożesz mi się z tego wyplątać.
– Oczywiście, przecież mnie znasz – rzucił żartobliwie, sięgając po trzecie już podczas ich rozmowy ciasteczko.
– I właśnie dlatego mam pewne obawy.
– Auć, to zabolało – wykrzywił usta i teatralnie chwycił się za serce.
– Błazen – roześmiał się Jae-won, spoglądając na brata udającego atak serca.
W tej chwili do drzwi gabinetu cicho zapukał wujek Kim. Choć nie był z nimi spokrewniony, od lat pracował w rezydencji Kangów tak długo, że bracia mieli wrażenie, jakby mieszkał tutaj od zawsze.
– Panowie, obiad podano. Pan i pani Kang czekają w salonie.
– No to chodźmy, skoro już musimy – westchnął Jae-won, wstał, ubrał marynarkę wiszącą na oparciu krzesła i wraz z bratem skierował się do wyjścia.
Przeszli przez szeroki korytarz, którego ściany zdobiły czarno-białe fotografie rodzinne: portret dziadka z lat pięćdziesiątych, uśmiechnięte twarze na zdjęciach z czasów, gdy żyła jeszcze ich siostra, a także stare dyplomy i szkolne plakietki upchnięte w prostych, drewnianych ramach. Pachniało lawendą i świeżym rozmarynem – tym specyficznym aromatem, który unosił się w domu zawsze wtedy, gdy ich matka, zgodnie ze swoją żelazną zasadą, wietrzyła pokoje i zapalała świece zapachowe.
„W porządnym domu zawsze musi pachnieć świeżością. Zapach pobudza myśli, daje energię na cały dzień” – powtarzała od lat, jak uczyła ją matka, której to zwyczaj przekazała jej babka. To ona dbała, by każdego ranka na parapecie pojawiał się nowy bukiet ziół, a w kątach paliły się dyskretnie świece z lawendą, cedrem i cytrusami. Bracia żartowali czasem, że połowa rodzinnych wspomnień unosi się nie w albumach, lecz właśnie w tych zapachach.
Z głębi domu dobiegały stłumione odgłosy rozmów i ciche stukanie porcelany – znak, że matka już czuwała nad obiadem, a dom żył swoim codziennym, nieco uroczystym rytmem.
Salon w ich rodzinnej posiadłości był duży i jasny, z wysokimi oknami, przez które można było podziwiać piękno miasteczka u stóp wzgórza oraz spokojną, błękitną taflę Morza Wschodniego. Na środku stał okrągły stół z białym obrusem, na którym rozstawiono porcelanową zastawę – błękitne filiżanki, srebrne sztućce, ciężkie kryształowe szklanki do wody. Pośrodku stał duży półmisek z bulgogi, obok kimchi w kamionkowej misie, talerze z gotowanymi warzywami i kilka miseczek z banchan – kolorowe, misternie ułożone przystawki: marynowane kiełki, sałatka z kalarepki, pikantna rzodkiewka i glony na ostro. Całość dopełniały zapachy pieczonej wołowiny i świeżej zupy doenjang, które unosiły się w powietrzu, mieszając z dyskretną wonią lawendy i kadzideł ustawionych przez matkę w kącie kredensu.
Ojciec już siedział przy stole, z surowym wyrazem twarzy i splecionymi dłońmi. Jego spojrzenie raz po raz przesuwało się z zegarka na drzwi, z lekkim grymasem niezadowolenia, który z każdą chwilą stawał się coraz wyraźniejszy. Atmosfera była napięta jak struna.
Matka, z delikatnym, wymuszonym uśmiechem, rozkładała serwetki, starając się zachować spokój, choć sama czuła, jak gęstnieje powietrze wokół stołu.
– Czekałam na was, chłopcy – uśmiechnęła się lekko, gdy bracia weszli do salonu. Jej głos był cichy, łagodny, ale pod warstwą pozornego spokoju wyczuwało się napięcie, może nawet cichą prośbę, żeby tym razem obyło się bez scen.
Ojciec zmarszczył brwi.
– Chłopcy? – prychnął, sięgając po karafkę z wodą. – To dorośli mężczyźni, chociaż czasem trudno mi w to uwierzyć.
– Spóźniliście się – ciągnął ojciec, zerkając najpierw na Jae-wona, potem na jego młodszego brata. – Nawet na rodzinny obiad nie potraficie przyjechać o czasie, i to pomimo tego, że siedzieliście kilka pokoi dalej. To za dużo, żeby wymagać punktualności, czy może są sprawy ważniejsze od rodziny?
– Przepraszam. Rozmawialiśmy i straciliśmy poczucie czasu – zaczął Jae-won, ale ojciec przerwał mu, unosząc dłoń.
– Zawsze masz wytłumaczenie – spojrzał z dezaprobatą. – Jakąś wymówkę. A to firma, a to znajomi, a to brak czasu. A kiedy w końcu pojawiasz się w tym domu, dowiaduję się, że ukrywasz przede mną, że masz dziewczynę. Myślałem, że na tyle ci zależy na rodzinie, by nie zatajać przed nami takich rzeczy. Jeśli już masz kogoś, powinieneś ją przywieźć wczoraj na mój Hwangap.
– Ale… – zaczął niepewnie, próbując się wytłumaczyć.
– Dość! – podniósł głos, uderzając dłonią w stół. – Chyba mnie i matce należy się trochę szacunku?!
– Może nie wiedział, jak ci to powiedzieć – wtrąciła łagodnie, ściskając serwetkę w dłoni. – Chciał sam wszystko poukładać, zanim…
– Tu nie chodzi o mnie – przerwał jej ostro mąż, nawet na nią nie patrząc. – Chodzi o zasady. O odpowiedzialność. O to, co to znaczy być częścią tej rodziny. Nie wiem, czy jeszcze rozumiecie, czym jest dom Kangów. Wasza matka… – zawahał się na moment, pozwalając sobie na chwilę słabości, którą natychmiast stłumił. – …wasza matka i ja jesteśmy gotowi poświęcić wszystko dla tej rodziny. A wy co? Odwiedzacie nas raz na rok, jeśli w ogóle. Gdyby nie moje urodziny, prawdopodobnie w tym roku nie przyjechalibyście w ogóle. Jae-won, twoja siostra zawsze mogła na ciebie liczyć, a potem… – Zaciął się, odwracając wzrok do okna. – Ale teraz nawet nie wiem, czy mogę na ciebie polegać jako na synu.
Spokojnie, tylko nie wybuchnij. Nie dzisiaj… – Jae-won poczuł, jak adrenalina uderza mu do głowy. Palce zacisnął w pięści, ręce chowając za plecami. Przez moment miał ochotę odpowiedzieć ojcu ostrym słowem, wyrzucić z siebie całą narastającą złość, ale szacunek i głęboko zakorzenione wartości powstrzymały go przed wybuchem. Bez słowa nabrał powietrza, próbując odzyskać panowanie nad sobą. Chciał wyjść, choćby na chwilę.
– Siadaj. Proszę. – matka delikatnie ujęła go za ramię. – Zjedzmy razem, nie kłóćcie się już dzisiaj – powiedziała cicho, patrząc synowi w oczy.
Wtem, gdzieś zza okna, rozległ się cichy pomruk silnika.
– Ktoś przyjechał? – Ji-hwan spojrzał na brata, który wciąż stał nieruchomo, z trudem opanowując emocje.
– To mój gość – odparła matka spokojnie, widząc ich zaskoczone miny. – Proszę was, nie przynieście mi wstydu – dodała, patrząc najpierw na synów, a potem na męża.
Wyszła z salonu, zostawiając całą trójkę w atmosferze pełnej napięcia.
Zapanowała niezręczna cisza. Ojciec milczał przez dłuższą chwilę, wyraźnie walcząc ze sobą, by nie powiedzieć za dużo. Atmosfera wciąż była gęsta i ciężka, jakby w powietrzu unosił się nie tylko zapach dań, ale i coś więcej – niewypowiedziane żale i dawne winy, które domagały się głosu.
Bracia usiedli po drugiej stronie stołu, starając się nie spotkać wzroku ojca.
– Kogo matka zaprosiła? – zapytał cicho Ji-hwan, pochylając się w stronę brata.
Jae-won wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia, ale jestem pewien, że tego obiadu długo nie zapomnimy.
– Dzień dobry – usłyszeli kobiecy głos i obaj odruchowo odwrócili się w stronę wejścia.
W drzwiach do salonu stała skromnie, ale z klasą ubrana dziewczyna. Na stopach delikatne balerinki. Na nogach białe, starannie naciągnięte podkolanówki, zupełnie jak u pilnej, porządnej uczennicy z prywatnej szkoły. Jej spódnica, granatowa, uszyta z wysokogatunkowej wełny, opadała miękko do połowy łydki, nie odsłaniając ani centymetra więcej, niż wypadało. Bluzka była śnieżnobiała, idealnie wyprasowana, zapięta pod samą szyję, z delikatnym perłowym guzikiem przy kołnierzyku. Na ramionach jasna, klasyczna, markowa marynarka, której krój dodawał ponadczasowego wdzięku. Włosy miała gładko zaczesane i upięte w nienaganny koczek, nie pozostawiając przypadkiem żadnego kosmyka. Na nosie delikatne, złote okulary w cienkich oprawkach, a lekki makijaż podkreślał jej dziewczęcą urodę.
W jednej ręce trzymała duży kosz z owocami i tradycyjnymi smakołykami, starannie owinięty celofanem, w drugiej zaś przepastną, choć stylową torbę, w której spokojnie zmieściłaby się mała biblioteczka książek.
Dziewczyna wyglądała na wyraźnie stremowaną. Stała w progu z opuszczonym wzrokiem, jakby nie śmiała spojrzeć nikomu w oczy. Ramiona miała przyciągnięte do boków, a dłonią nerwowo ściskała pasek od torby.
Wszystko to sprawiało, że wyglądała jak ucieleśnienie wszelkich marzeń koreańskich matek o idealnej synowej – skromna, schludna, ułożona i pełna niewymuszonej grzeczności.
Przez chwilę w salonie panowało kompletne zaskoczenie. Ojciec patrzył na dziewczynę z nieukrywanym uznaniem, Ji-hwan nie był pewien, czy powinien wstać, czy się ukłonić, a matka… matka uśmiechała się tak szeroko, jakby spełniło się jej największe marzenie.
Jae-won nie mógł oderwać od niej wzroku.
Soo-ah, w co ty grasz? – przetarł dłonią usta, wyraźnie zaskoczony tak radykalną zmianą wizerunku. Miała w sobie to coś, coś, co nie pozwalało mu przestać patrzeć w jej stronę. Dlaczego ona tak na mnie działa, nawet bardziej niż gdy… – wstrzymał oddech. Spokojnie, nie okazuj po sobie emocji. Już postanowiłeś ją ignorować, nawet przysięgałeś na mały palec.
Dziewczyna odłożyła na ziemię torbę i powoli podeszła do stołu.
– Życzę panu długiego życia w zdrowiu i szczęściu – ukłoniła się nisko, wyciągając obie ręce z koszykiem w stronę seniora rodu. – Hwangap to bardzo ważna uroczystość. Naprawdę ubolewam, że nie było mnie wczoraj podczas pańskiego święta – to mówiąc ostentacyjnie spojrzała na Jae-wona, który aż wyprostował się niespokojnie na krześle.
Ojciec przyglądał się Soo-ah jeszcze przez chwilę, jakby próbował doszukać się czegoś, co mogłoby zburzyć jej idealny obraz, ale nie znalazł niczego podejrzanego. Po dłuższej chwili odchrząknął, poprawił serwetkę na kolanach i przemówił, starając się brzmieć neutralnie:
– Nic się nie stało, najważniejsze, że udało ci się dotrzeć. Zapraszam na obiad – dodał krótko i dał żonie ręką znak, by zajęła się resztą.
Matka przejęła inicjatywę.
– Weź od niej ten kosz – wskazała na Jae-wona, który dalej siedział, jakby nie rozumiał, co i dlaczego się dzieje. – No co tak siedzisz, pomóż jej, przecież to ciężkie.
– A ty zrób miejsce na stole, przesuń te półmiski w stronę okna – poleciła młodszemu z braci.
Po chwili, grzecznie i bez słowa, Soo-ah usiadła na wskazanym przez panią domu miejscu, dokładnie pomiędzy braćmi, naprzeciwko ich rodziców.
– O co tu chodzi? Czemu przyjechałaś? – wyszeptał Jae-won, nieznacznie pochylając się w jej stronę.
– Po naszej rozmowie oddzwoniłeś, myślałam, że to ty czegoś zapomniałeś mi powiedzieć, ale okazało się, że to twoja matka. Zaproponowała mi, żebym przyjechała do was na obiad, więc jestem.
– I ty się zgodziłaś? – zapytał z lekkim wyrzutem w głosie.
– No tak, żeby nie robić ci problemów.
– Chyba raczej odwrotnie – parsknął, czym zwrócił na siebie uwagę reszty osób siedzących przy stole.
– Nie przesadzaj – odparła, dyskretnie wkładając rękę pod serwetkę rozłożoną na jego udach. – Przecież dzięki mnie możesz trochę dłużej zostać z rodziną.
– Skoro tak bardzo spieszyłeś się do Seulu – wtrąciła się matka – postanowiłam, że Soo-ah przyjedzie do nas na obiad. Po obiedzie możecie zająć się pracą, a my będziemy mieć spokojną głowę – powiedziała z uśmiechem, patrząc najpierw na synów, potem na męża.
– To był naprawdę świetny pomysł, proszę pani – odparła z wyraźną wdzięcznością w głosie, powoli przesuwając palce nieco wyżej.
– Jedzmy, jedzmy, bo za chwilę wszystko będzie zimne – przerwał dyskusję ojciec, nakładając pałeczkami kawałek mięsa do miseczki Soo-ah, co było równoznaczne z sygnałem do rozpoczęcia posiłku.
– To kiedy zamierzacie się pobrać?
0 Komentarze