Biurowy układ – Rozdział 9 – Przysięgnij na mały palec
przez Zibi the BeadrdedNagle idealną ciszę przerwał ryk potężnego, podwójnie doładowanego V8. Srebrny Mercedes AMG GT z impetem zatrzymał się tuż przy zardzewiałym znaku zakazu wjazdu, wzniecając tumany kurzu.
Z auta wysiadł Ji-hwan, nonszalancko zarzucając marynarkę przez ramię.
– Wiedziałem, że cię tu zastanę, hyung.
Jae-won nawet się nie odwrócił.
– Doprawdy? A jak mnie niby rozpoznałeś?
– To proste. – Wzruszył ramionami. – Znasz może kogoś normalnego w Gijang, kto przyjechałby na starą, rozlatującą się przystań limuzyną z szoferem? – zaśmiał się cicho, podchodząc bliżej pomostu.
– Nie znam – odpowiedział chłodno, nie spuszczając wzroku z zatoki.
– A poza tym… wszędzie poznam ten twój szlachetnie irytująco zgorzkniały tembr głosu.
– Czyli skrzeczę? – spojrzał na brata.
– Tego nie powiedziałem – dodał, teatralnie unosząc dłonie. – Bliżej mu do czegoś w stylu asystenta głosowego z trybem korporacyjnej irytacji jako domyślnym ustawieniem.
– Za to tobie wgrano dowcipny dzieciak z kompleksem młodszego brata – odciął się Jae-won, patrząc na niego z politowaniem.
– Au, zabolało. – Ji-hwan zbliżył się do poręczy. – Zobacz, jaka tu cisza i spokój, jak gdyby czas się zatrzymał.
– Była – mruknął. – Dopóki nie przyjechałeś.
– Hyung, serio. O co ci chodzi? To tylko hwangap. Sześćdziesiątka ojca.
– Nie zaczynaj.
– Minęły trzy lata. Rodzice też cierpią. Nie tylko ty straciłeś Hae-rin.
– Nie chcę o tym teraz rozmawiać. – Wykrzywił usta w coś na kształt gorzkiego uśmiechu. Wiedział, że Ji-hwan trafił w sedno.
– A kiedy? – Zrobił krok w przód. – Wtedy, kiedy matka z ojcem całkiem się rozsypią?
– Przestań – warknął i odwrócił się gwałtownie.
– Może jakbyś przestał uciekać, to by się zmieniło! – Chwycił brata za ramię, nie pozwalając mu odejść.
– A może powinieneś się wreszcie odpierdolić od mojego życia! – warknął i zerwał jego uchwyt. – Nie będę cię niańczył całe życie!
Ji-hwan chwycił brata za klapy marynarki i z całej siły popchnął go na słupek pomostu. Drewno zaskrzypiało, a Jae-won syknął z bólu, ale się nie cofnął. Oddał. Prosto w szczękę.
Głowa brata odskoczyła w bok, a z rozciętej wargi zaczęła sączyć się krew, która małą strużką spływała na podbródek.
– A to za co?! – rzucił wściekle, uderzając z całej siły w brzuch.
Jae-won zgiął się w pół, przez chwilę z trudem łapiąc oddech.
– Wszystko w porządku? – wykrztusił Ji-hwan, jakby przez moment naprawdę się przejął, ale zanim zdążył usłyszeć odpowiedź, Jae-won rzucił się na niego i obaj runęli na pomost.
Nie było już żadnych słów – tylko pięści, szarpnięcia i wściekłość. Uderzenia wymieniali jak obelgi: czoło o czoło, łokieć w bok, kolano w udo.
Zaczęło kropić. Potem lunęło.
Pomost zrobił się śliski, a oni tarzali się po nim jak dzikie zwierzęta – z siłą lat milczenia i tłumionego żalu, który tak rozpaczliwie chcieli z siebie wyrzucić.
W końcu Jae-won przewrócił brata na plecy, kolanem przygwoździł go do pomostu i spojrzał prosto w jego zakrwawioną twarz – mokrą od deszczu, błota i wściekłości.
– Wrobiłeś mnie! – syknął przez zaciśnięte zęby.
– Co ty pieprzysz? – wydusił Ji-hwan, próbując się oswobodzić.
– W ten kontrakt Gangnam Landmark – docisnął mocniej kolanem – w te ciągłe spotkania z Hwang Soo-ah.
– Przecież ona ci się podoba! – wrzasnął, patrząc mu prosto w oczy. – Widziałem, jak na nią patrzysz!
– I w tym jest problem! – zawahał się na ułamek sekundy, bo instynktownie poczuł, że właśnie się odsłonił. Ten moment słabości wystarczył, by brat kopnął go w bok i zrzucił z siebie.
– Skoro ci zależy, to czemu uciekasz?! – jęknął, z trudem podnosząc się z mokrych desek pomostu.
– Bo nie chcę już nikogo zawieść! – wyrzucił z siebie, krzywiąc się z bólu i chwytając za żebra. – Po śmierci Hae-rin… nie potrafię. Rozumiesz? Nie chcę już brać odpowiedzialności za kogokolwiek.
– To był wypadek! – krzyknął, wyprowadzając kolejny cios.
– Tylko na tyle cię stać?! – warknął, parując uderzenie. – A ty jesteś lepszy? Bawisz się tą asystentką Han. – syknął, uśmiechając się drwiąco. – Asystent Jon-sook, dobre sobie.
– Zamknij się. – Ji-hwan rzucił się na niego z pięściami. – Nie masz prawa tak mówić, wiesz dobrze, że to przez moją chorobę! – zaczęli się szamotać.
– Przestań ściemniać! Boisz się jej powiedzieć prawdę i tyle! – krzyknął, odpychając brata w stronę spróchniałej balustrady pomostu, która pod naporem jego ciała pękła z trzaskiem.
Mężczyzna stracił równowagę.
– Hyung! – zawołał z przerażeniem w głosie, wyciągając ręce przed siebie.
Jae-won odruchowo rzucił się, by go chwycić, i w ostatniej chwili złapał jego rękę.
– Mam cię – wysapał z wysiłkiem, starając się przyciągnąć go do siebie.
Drewno zaskrzypiało.
Ji-hwan spojrzał w dół na pomost, potem w górę na brata.
– Możesz się pośpieszyć?
– Trzymam cię przecież – syknął, robiąc krok w tył.
Deska pod jego stopą jęknęła.
Trzask.
Drewno, przemoczone od deszczu i osłabione przez brak konserwacji, nie wytrzymało.
– Uważaj! – zawołali niemal jednocześnie, zanim runęli w dół.
Woda nie była głęboka, choć zimna. Szokująco zimna, jak na połowę czerwca.
– Czy ty właśnie próbowałeś mnie zabić?! – wykrzyknął Ji-hwan, wynurzając się i wytrzepując wodę z ucha. – A może to taka nowa strategia na unikanie niewygodnych tematów?
– Jak zwykle dramatyzujesz – odparł Jae-won, strzepując z ramienia resztki mułu. – Ratowałem ci życie, idioto.
– Jasne – pokiwał głową i nie oglądając się na brata, ruszył w stronę brzegu.
– Teraz to ty uciekasz – rzucił z ironicznym uśmiechem.
– Kretyn! – warknął pod nosem, odwracając się w jego stronę. – Nie uciekam, tylko mam już dość tej twojej bezsensownej kłótni.
– Mojej kłótni? – parsknął Jae-won. – Chyba twojej. – Wskazał na niego palcem, nadal ciężko dysząc.
– No dobra, niech będzie naszej. Zadowolony? – rzucił Ji-hwan z przekąsem, ale kącik jego ust zadrgał w czymś na kształt uśmiechu.
Brat spojrzał na niego z ukosa.
– Nie, ale na początek może być.
Zapadła cisza. Tylko deszcz stukał po zbutwiałych belkach pomostu, a wzburzone od wiatru morze chlupotało cicho gdzieś w trzcinach.
Obaj stali przez chwilę po kolana w wodzie.
– Wychodzimy? – zapytał Jae-won, patrząc, jak żałośnie wyglądają.
– Jasne, chyba trochę pada. Nie chciałbym zmoknąć.
Roześmiali się jednocześnie, jakby nagle wrócili do czasów dzieciństwa.
Bez słowa ruszyli w stronę brzegu i opadli na ziemię – mokrzy, obolali, zmęczeni, ale z głowami pełnymi wspomnień.
– Wyglądasz jak ahjussi spod publicznej łaźni.
Jae-won zerknął na swoje odbicie w kałuży, która wypełniła drobne wgłębienie w białym piasku u stóp pomostu, dokładnie tam, gdzie usiedli. Jego garnitur – ten sam, w którym z dumą pokazywał się kiedyś w „Forbes Korea”, odbierając nagrodę dla najlepiej ubranego biznesmena – był teraz żałosnym wspomnieniem swojej dawnej świetności. Marynarka Brioni, szyta na miarę w Mediolanie, miała naderwany rękaw i plamę z błota na piersi, która wyglądała jak przypadkowe dzieło ekspresjonizmu. Biała koszula z Thomas Pink przypominała wyciągniętą z pralki po awarii kanalizacji – cała w smugach, rozdarta, z brakującymi guzikami. Spodnie od Zegny były tak przesiąknięte wodą, że przy każdym ruchu wydawały z siebie mokry mlask.
Spojrzał na brata. Ji-hwan wcale nie prezentował się lepiej. Jego lekko nonszalancki, biznesowy, choć nieco casualowy strój – granatowe spodnie od Brunello Cucinelli i jasnoniebieska koszula z Hugo Bossa – wyglądał teraz jak ofiara modowej apokalipsy. Koszula przyklejona do ciała, z jedną kieszenią wiszącą na ostatnim szwie. Włosy w nieładzie, a zza kołnierza wystawała jakaś zabłąkana gałązka albo źdźbło sitowia.
Spojrzał na swoje buty — skórzane mokasyny były całkowicie zrujnowane.
— Prada… — jęknął. — To była limitowana edycja!
— Moja marynarka kosztowała tyle, co twoja kwartalna premia — machnął ręką z takim rozmachem, że aż ochlapał brata błotem.
— Uważaj. — odsunął się gwałtownie, przetarł dłonią oczy, po czym krzywo się uśmiechnął. — Faktycznie warta swojej ceny.
— I co teraz, hyung? — spytał nieco zatroskanym głosem. — Wracamy do Seulu?
— Nie. — Jae-won podniósł się powoli, otrzepując spodnie. — Musimy pojechać do rodziców.
— Serio? W takim stanie? — zapytał zdziwiony, wskazując na swoje ubranie. — Matka nas zabije.
— Raczej ojciec. — uśmiechnął się lekko, przeczesując ręką mokre włosy. — Ale wiesz co? Przydała mi się ta walka.
— Co masz na myśli? — odezwał się łagodnie, po czym podszedł bliżej brata.
— Uświadomiłem sobie, że nie mogę już więcej uciekać i zamykać się w sobie.
— Czyli zaczniesz umawiać się z Soo-ah?
— Nie. — odpowiedział stanowczo. — To znaczy, że przestanę się już jej bać.
— Nie bardzo rozumiem. — zmarszczył brwi i strącił z czoła krople deszczu, które spływały mu do oczu.
— Po prostu podejdę do naszej współpracy czysto profesjonalnie.
— Rozumiem. I wiesz co? Wreszcie mówisz jak wiceprezes Kang — poklepał go po ramieniu. — I ja też nie będę zwodził asystentki Da-eun.
— Naprawdę?
— Tak. Tym bardziej, że dzwoniła do mnie i odwołała nasze kolejne spotkanie, twierdząc, że została odsunięta od tego projektu.
— A twoja choroba? — odezwał się z troską, choć próbował to ukryć za neutralnym tonem. — Mówiłeś, że widzisz jej twarz.
— Tylko oczy. — poprawił go Ji-hwan. — Tak, to problem. No nie wiem, okej — spotkam się z nią i powiem jej o tym.
— Bez podtekstów? — przechylił głowę i spojrzał na brata.
— Tylko służbowo.
Jae-won spojrzał na niego z uznaniem.
— No to mamy jakiś plan.
— Przysięgnij. — oświadczył Ji-hwan i wyciągnął zaciśniętą lekko dłoń z wyciągniętym w jego stronę małym palcem.
— Co? — uniósł brwi z niedowierzaniem. — Zwariowałeś? Nie jesteśmy już dziećmi.
— Przysięgaj. — naciskał dalej z taką determinacją, jakby bał się, że brat nie traktuje ich postanowień poważnie. — Ten, kto złamie przyrzeczenie, będzie musiał oddać drugiemu swoją roczną pensję.
— To nie fair, ty zarabiasz o połowę mniej ode mnie.
— To może podniesiesz mi pensję? — mruknął pół żartem, pół serio.
— Nie. — odparł krótko. — Jeśli ty nie dotrzymasz słowa, to oddasz mi swoje ukochane auto.
— Mercedesa? — jęknął, zerkając w stronę auta. — To już chyba wolę odciąć sobie palec.
— Jak chcesz. — uśmiechnął się, widząc jego zawahanie. — No dalej.
— No dobra — odpowiedział Ji-hwan po chwili zawahania.
Zbliżyli się do siebie o krok. Ich małe palce splotły się ze sobą, tworząc prosty, dziecięcy gest, który kiedyś znaczył wszystko. Potem, zgodnie z dawnym rytuałem, dotknęli się kciukami — lekko, ale zdecydowanie.
— Przysięgam. — powiedzieli równocześnie, tak jak to mieli w zwyczaju robić, kiedy byli jeszcze dziećmi.
Deszcz wciąż lał z nieba, rozmazując resztki błota na ich twarzach, ale dla braci nie miało to już znaczenia. Woda spływała im po policzkach, wciskała się za kołnierze, kapała z włosów, ale nie czuli już zimna.
Czuli tylko to, co najważniejsze — że znowu są razem.
Przemoknięci do suchej nitki. Brudni, poobijani.
Ale szczęśliwi.
Spełnieni.
Znowu bracia.
0 Komentarze